Karpiowy koniec września

Karpiowy koniec września


karp, karpiarstwo

   Wyjazd na jednodniową zasiadkę nie jest może szczytem marzeń karpiarza, ale jak się nie ma co się lubi… Na łowisko w Jarosławkach przybyłem w sam raz czyli o 15.30 – z wcześniejszych wyjazdów nabrałem pewności, że pomiędzy 12.00 a 17.30 ryby mają tam sjestę, miałem więc dobre dwie godziny na rozładunek i urządzenie stanowiska. Namiotu się jeszcze nie dorobiłem, a mając na względzie chłodne wrześniowe nocki poszedłem „po bandzie” i wynająłem przyczep kempingową. Łowię na tym akwenie ostatnimi czasy niemal wyłącznie na „metodę” zrezygnowałem więc z tradycyjnego (i żmudnego) nęcenia łowiska kulkami czy pelletem, rozrobiłem natomiast wiaderko zanęty (Maniac Carp Method Mix Moselli), doprawiłem do smaku mielonymi konopiami, kukurydzą i feromonami (opinie na temat tego ostatniego dodatku są bardzo podzielone, ja w każdym razie należę do grona jego zwolenników).

Co do przynęt to na jednym włosie zawisła kulka, a na drugim zestawie pellet (z serii Matrix). Zestawy umieściłem „tak na oko” w odległości około 60 m od brzegu i rozpocząłem… wpatrywanie się w zegarek 🙂 (śmiech śmiechem, ale przez ostatnie dwa wypady na to łowisko, pierwsze branie miałem niemal dokładnie o 17.30). Niestety 17.30 minęła, a sygnalizatory milczały, rozłożyłem odległościówkę aby uprzyjemnić sobie czas oczekiwania połowem linów (podkreślam, że jestem na łowisku prywatnym, na którym można łowić na więcej niż dwie wędki), niestety liny też strajkowały, nie pozostało nic innego niż zatopić się w lekturze.

Z lektury wyrwał mnie nie głos sygnalizatora, a gwizd hamulca kołowrotka. W pierwszej chwili myślałem, że nie przeciągnąłem żyłki przez szczelinę sygnalizatora, ale po krótkiej chwili okazało się, że żyłka błyskawicznie ucieka ze szpuli „odległościówki” (dobry nawyk na tym łowisku niezależnie od metody połowu, jeśli kołowrotek nie ma wolnego biegu szpuli, nie wolno odkładać wędki jeśli nie poluzujemy hamulca niemal do zera, dno łowiska jest usłane wędkami tych, którzy nie przywiązywali do tego wagi). Po zacięciu, a właściwie docięciu ryby byłem pewien, że na wędce mam karpia, a że żyłka na odległościówce była delikatna (0,12mm) zapowiadała się dłuższa „zabawa”. Po 10 minutach po raz pierwszy zobaczyłem moją rybkę, a po kolejnych 5 była (o dziwo !!!) w podbieraku. Wagi się jeszcze nie dorobiłem, ale „na oko” karpik miał około 2,5 kg.

Przez kolejne pół godziny wędki ogarnął marazm, około 19.30 przerzuciłem zestawy, tym razem na obu zestawach „wisiał” pellet. Nie minęło 15 minut a miałem odjazd i po chwili karpik podobny wagowo do poprzedniego wylądował na macie (tym razem hol był pozbawiony emocji, gdyż na szpulach karpiówek mam żyłkę 0,35mm). Do godziny 22.00 złowiłem jeszcze dwa karpie, niestety żaden z nich nie wyglądał na więcej niż 3 -3,5 kg

Zdaję sobie sprawę, że pellet nie jest tak selektywną przynętą jak kulki, ale dotychczasowe doświadczenie podpowiadało, że prędzej czy później na haczyku powinna zawisnąć przynajmniej 7. O 22 postanowiłem wrócić do pierwotnego układu tzn. na jednej wędce nadal pellet, na drugiej mocno nadipowana kulka. Skutek był taki że, na pellet miałem kolejne dwa brania (średnia raz na godzinę) karpiowej młodzieży, a na kulce „cisza”. Po dwunastej stwierdziłem, że najwyższy czas na drzemkę, a co by co chwilę nie wyrywać się ze snu, na obu wędkach zainstalowałem kulki, na jednej „bałwanek” z kulki pływającej i tonącej na drugiej tonącą. Ze snu niestety nie wyrwał mnie dźwięk sygnalizatora, a dopiero co wstające słoneczko, rzut oka na zegarek 6.00 trzeba brać się do roboty tym bardziej, że cały czas nie mam na rozkładzie nawet „piątki”.

Zwinąłem zestawy, były nietknięte, postanowiłem wypróbować „grzybek” składający się pelletu i połowy kulki pływającej. Muszę przyznać, że taka dwukolorowa przynęta wyglądała niezwykle apetycznie. Po zarzuceniu zestawów na branie nie czekałem dłużej niż 40 minut, po zacięciu wędka wygięła się w lekki łuk, a karp zrobił kilka odjazdów, poczułem przypływ adrenaliny, przez głowę przemknęła mi myśl, że podbierak odłożyłem wieczorem za kamping 🙁 Ostrożnie się wycofywałem próbując ręką wyczuć sprzęt. W końcu niemal się nie wywracając złapałem go i na spokojnie przystąpiłem do lądowania ryby. Oczom moim ukazał się może nie olbrzym ale dobre 5 (może nawet 6 kg) miał na pewno. Ułożyłem go na macie a sam biegiem do kampingu po aparat… nie zdziwiło mnie specjalnie, że baterie się wyczerpały, tym bardziej mała szkoda, że karp podczas mojego sprintu zadecydował o powrocie do wody.

Przekonany o tym, że lada chwila otrzymam od losu „powtórkę z rozrywki”, przysiadłem na fotelu i delektując się śliczną pogodą i chłodnym piwkiem (zostało mi z wieczora – rzadki przypadek). Branie (brania) faktycznie nastąpiły, ale karpie jakby się zmówiły, wszystkie z tej samej „klasy” 2-3 kg. Przed 10 brania ustały, rozpocząłem żmudny proces pakowania „klamotów”, ufając cały czas w uśmiech losu. Wędki zostawiłem na koniec, niestety nawet spakowanie podbieraka nie sprowokowało karpi do brania. Wyjeżdżając żałowałem tylko pogody jaką zostawiłem na łowisku (22 września bezchmurne niebo temperatura zdecydowanie powyżej 25 stopni).

 

 
dodał: Piotr Talarczyk