Pan Lin.
: 23 sie 2009, 22:08
Mój tegoroczny urlop planowałem od dawna. Miał składać się jakby z dwóch odsłon - pierwsza, wędkarska, spędzona na Mazurach i druga, turystyczno-wypoczynkowa, nad Bałtykiem. Wyjazd z gatunku tych, we dwoje. Na całe szczęście moja druga połówka nie należy do kobiet, przeciwnych naszemu hobby, zatem obyło się bez trudnych pertraktacji i mogliśmy spokojnie przygotowywać ekwipunek do wyjazdu.
3-go sierpnia po północy meldujemy się na działce. Nigdy tu jeszcze nie byłem, więc po nocy, z latarką na czole, robię obchód włości. Już mi się podoba...
Poniedziałek poświęcam na przygotowanie sprzętu wędkarskiego i donęcenie łowiska (miejscówka była już wcześniej zasypywana kukurydzą). Jednocześnie leniuchujemy na pomoście i pływamy w jeziorku.
Widok na jezioro.
Dzień mija beztrosko. Wieczorem udajemy się na pomost z puszką kukurydzy i wędką dla mnie oraz książką dla mojej Marty. Chwila na ustalenie gruntu i już spławik pojawia się na tafli jeziora. Kolejna chwila i chowa się pod wodę. Pierwsza płoć (ok. 25 cm) ląduje na pomoście. Następną są tylko kwestią czasu. Widać, że kukurydza posmakowała rybkom ale prawdziwe wędkowanie miało zacząć się od następnego ranka...
Nad wodą pojawiam się ok. 4:30. Zastaję takie oto klimaty
Poranek.
Rozkładam dwie wędki. Na jednej pojawia się kukurydza a na drugiej czerwony robaczek. Za moment, w miejscu, gdzie przez ostatnie dni trafiała kukurydza, pojawiają się dwa wagglery. Na brania nie muszę długo czekać. Regularnie na pomoście meldują się płocie, wzdręgi i krąpie. W pewnym momencie brania ustają, a w obrębie łowiska pojawiają się pęcherze powietrza... Branie następuje po ok. 10 min. Nie jest już takie energiczne, szarpane tylko powolne i majestatyczne. Tnę i... czuję spory opór. Hol na delikatnym zestawie (przypon 0,12) czegoś nieznanego, na nieznanej jeszcze wodzie, dostarcza nie małych emocji. Po chwili do podbieraka podprowadzam jegomościa... lina.
Pierwszy +40cm.
Dawno nie widziałem w rilu takiej rybki. Jest śliczna. Odpinam ją i wypuszczam zadowolony. Jest chwila na łyk browaru i dorzucenie kukurydzy. Bąblowanie nie ustaje ale drobnica nie bierze... Kolejne kilkanaście minut i mam powtórkę z rozrywki. "Ślamazarne" branie i kolejny lin na haczyku. Tym razem ciut mniejszy.
Coś pod 4 dychy.
Tego poranka, wspomniany wyżej scenariusz powtarzał się jeszcze kilka razy. W sumie udało mi się wyjąć 4 ładne liny i kilkanaście płoci, wzdręg i krąpi. Około 9:00 zakończyłem wędkowanie z myślą - "Jutro też jest dzień."
Kolejny dzionek ponownie witam ok. 4:30 na pomoście. I tu nachodzi mnie chwila zdziwienia (wczoraj z powodu zachwytu linami, chyba tego nie zauważyłem). Jak okiem sięgnąć po linii brzegowej jeziora - nie ma nikogo! Nikt nie wędkuje! Czyżbym trafił na jakiś zapomniany skrawek ziemi?? Cóż, będę się nad tym zastanawiał podczas braku brań, gdzieś w Małopolsce, a tymczasem wczorajsze wyniki motywują mnie do działania. Plan jak wczoraj. Szybkie rozkładanie wędek, kukurydza na hak i zestawy lądują w wodzie. Otwieram Tyskie i delektuję się chwilą... nie długo jednak. Schemat jak wczoraj. Kilka płoci, jakaś wzdręga, zabłąkany krąpik i przerwa w braniach... Są!!! Bąble na powierzchni pojawiają się chwile po 5:00. Na branie nie muszę długo czekać. Hol się wydłuża, czyżbym miał coś większego niż dotychczas??
+45 cm
Ryba wraca do wody a na mej twarzy pojawia się uśmiech. Mógłbym już kończyć wędkowanie... Łyk piwka i ustawiam zestaw. Pora jeszcze wczesna więc szansa na kolejnego "zielonego" nie mała. I były. Jeszcze dwa, bliźniacze czterdziestaki.
Jeden z nich.
Kolejnego dnia nie brały albo opuścił mnie fart. Ryby były w łowisku, "bąblowały" a ja zanotowałem tylko dwa "ospałe" brania. Obydwa spudłowałem. Za to, na osłodę połowiłem ładnej płoci. Takiej pod 30 cm. Jednak satysfakcja nie ta sama... ;)
Następny dzionek był już dużo lepszy. Powiedziałbym nawet, że miałem dzień konia. Chyba każde, linowe branie kończyło się skutecznym zacięciem. Co innego hol... Dwa razy poszedł przypon (który, podczas wędkowania zmieniłem na oczko wyżej 0,14) i miałem jedną spinkę. Nie przeszkodziło mi to jednak wyholować 7 linów, w tym był on - Pan Lin. Walczył zaciekle i za cholerę nie dawał oderwać się od dna. Każde podholowanie w okolice podbieraka kończyły się odjazdem na hamulcu. W końcu jednak skapitulował...
Pan Lin - 5 dych z hakiem jak złoto.
I mógłbym Wam jeszcze dwa razy opisywać te same zmagania. Niestety, większego, ani nawet równie dużego lina już do końca wyjazdu nie złowiłem. Było ich jeszcze kilka, ale max. delikatnie ponad 40 cm.
Zachód nad moim Jeziorkiem.
Ostatniego wieczora, siedząc na pomoście z wędką w ręku już wiedziałem, że działka i liny wejdą do mojego stałego repertuaru wyjazdów wędkarskich. Oby tylko nic nie stawało na przeszkodzie, by te plany realizować a obiecuję, że i w przyszłym roku postaram się pochwalić złocistozielonymi potworami z głębi mojego "eldorado".
Podsumowując w 6 dni złowiłem ok. 30 linów z czego dobre kilkanaście nadawało się do obfotografowania (czyli miały powyżej 35 cm). Jak na wodę pod egidą PZW to chyba nieźle. Życzył bym sobie i Wam również, aby każdy zbiornik, związkowy czy też prywatny, darzył rybami choć w połowie jak to "odkryte" przeze mnie jeziorko. Czy to aż tak wiele... ??
P.S. Z czysto kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że jednego dnia, po porannych połowach i śniadaniu postanowiłem popływać ze spiningiem. Efektem tego, stricte południowego wyjazdu (bez opalania by nie przeszedł ) były dwa szczupaczki pod wymiar i ze 20 okoni (max 25 cm). Jakościowo niezbyt ale to nic, nie czas i pora na drapieżnika. Za to mam kolejny pretekst, żeby kiedyś, na jesieni, wybrać się nad moje jeziorko w poszukiwaniu cętkowanego drapieżcy...
3-go sierpnia po północy meldujemy się na działce. Nigdy tu jeszcze nie byłem, więc po nocy, z latarką na czole, robię obchód włości. Już mi się podoba...
Poniedziałek poświęcam na przygotowanie sprzętu wędkarskiego i donęcenie łowiska (miejscówka była już wcześniej zasypywana kukurydzą). Jednocześnie leniuchujemy na pomoście i pływamy w jeziorku.
Widok na jezioro.
Dzień mija beztrosko. Wieczorem udajemy się na pomost z puszką kukurydzy i wędką dla mnie oraz książką dla mojej Marty. Chwila na ustalenie gruntu i już spławik pojawia się na tafli jeziora. Kolejna chwila i chowa się pod wodę. Pierwsza płoć (ok. 25 cm) ląduje na pomoście. Następną są tylko kwestią czasu. Widać, że kukurydza posmakowała rybkom ale prawdziwe wędkowanie miało zacząć się od następnego ranka...
Nad wodą pojawiam się ok. 4:30. Zastaję takie oto klimaty
Poranek.
Rozkładam dwie wędki. Na jednej pojawia się kukurydza a na drugiej czerwony robaczek. Za moment, w miejscu, gdzie przez ostatnie dni trafiała kukurydza, pojawiają się dwa wagglery. Na brania nie muszę długo czekać. Regularnie na pomoście meldują się płocie, wzdręgi i krąpie. W pewnym momencie brania ustają, a w obrębie łowiska pojawiają się pęcherze powietrza... Branie następuje po ok. 10 min. Nie jest już takie energiczne, szarpane tylko powolne i majestatyczne. Tnę i... czuję spory opór. Hol na delikatnym zestawie (przypon 0,12) czegoś nieznanego, na nieznanej jeszcze wodzie, dostarcza nie małych emocji. Po chwili do podbieraka podprowadzam jegomościa... lina.
Pierwszy +40cm.
Dawno nie widziałem w rilu takiej rybki. Jest śliczna. Odpinam ją i wypuszczam zadowolony. Jest chwila na łyk browaru i dorzucenie kukurydzy. Bąblowanie nie ustaje ale drobnica nie bierze... Kolejne kilkanaście minut i mam powtórkę z rozrywki. "Ślamazarne" branie i kolejny lin na haczyku. Tym razem ciut mniejszy.
Coś pod 4 dychy.
Tego poranka, wspomniany wyżej scenariusz powtarzał się jeszcze kilka razy. W sumie udało mi się wyjąć 4 ładne liny i kilkanaście płoci, wzdręg i krąpi. Około 9:00 zakończyłem wędkowanie z myślą - "Jutro też jest dzień."
Kolejny dzionek ponownie witam ok. 4:30 na pomoście. I tu nachodzi mnie chwila zdziwienia (wczoraj z powodu zachwytu linami, chyba tego nie zauważyłem). Jak okiem sięgnąć po linii brzegowej jeziora - nie ma nikogo! Nikt nie wędkuje! Czyżbym trafił na jakiś zapomniany skrawek ziemi?? Cóż, będę się nad tym zastanawiał podczas braku brań, gdzieś w Małopolsce, a tymczasem wczorajsze wyniki motywują mnie do działania. Plan jak wczoraj. Szybkie rozkładanie wędek, kukurydza na hak i zestawy lądują w wodzie. Otwieram Tyskie i delektuję się chwilą... nie długo jednak. Schemat jak wczoraj. Kilka płoci, jakaś wzdręga, zabłąkany krąpik i przerwa w braniach... Są!!! Bąble na powierzchni pojawiają się chwile po 5:00. Na branie nie muszę długo czekać. Hol się wydłuża, czyżbym miał coś większego niż dotychczas??
+45 cm
Ryba wraca do wody a na mej twarzy pojawia się uśmiech. Mógłbym już kończyć wędkowanie... Łyk piwka i ustawiam zestaw. Pora jeszcze wczesna więc szansa na kolejnego "zielonego" nie mała. I były. Jeszcze dwa, bliźniacze czterdziestaki.
Jeden z nich.
Kolejnego dnia nie brały albo opuścił mnie fart. Ryby były w łowisku, "bąblowały" a ja zanotowałem tylko dwa "ospałe" brania. Obydwa spudłowałem. Za to, na osłodę połowiłem ładnej płoci. Takiej pod 30 cm. Jednak satysfakcja nie ta sama... ;)
Następny dzionek był już dużo lepszy. Powiedziałbym nawet, że miałem dzień konia. Chyba każde, linowe branie kończyło się skutecznym zacięciem. Co innego hol... Dwa razy poszedł przypon (który, podczas wędkowania zmieniłem na oczko wyżej 0,14) i miałem jedną spinkę. Nie przeszkodziło mi to jednak wyholować 7 linów, w tym był on - Pan Lin. Walczył zaciekle i za cholerę nie dawał oderwać się od dna. Każde podholowanie w okolice podbieraka kończyły się odjazdem na hamulcu. W końcu jednak skapitulował...
Pan Lin - 5 dych z hakiem jak złoto.
I mógłbym Wam jeszcze dwa razy opisywać te same zmagania. Niestety, większego, ani nawet równie dużego lina już do końca wyjazdu nie złowiłem. Było ich jeszcze kilka, ale max. delikatnie ponad 40 cm.
Zachód nad moim Jeziorkiem.
Ostatniego wieczora, siedząc na pomoście z wędką w ręku już wiedziałem, że działka i liny wejdą do mojego stałego repertuaru wyjazdów wędkarskich. Oby tylko nic nie stawało na przeszkodzie, by te plany realizować a obiecuję, że i w przyszłym roku postaram się pochwalić złocistozielonymi potworami z głębi mojego "eldorado".
Podsumowując w 6 dni złowiłem ok. 30 linów z czego dobre kilkanaście nadawało się do obfotografowania (czyli miały powyżej 35 cm). Jak na wodę pod egidą PZW to chyba nieźle. Życzył bym sobie i Wam również, aby każdy zbiornik, związkowy czy też prywatny, darzył rybami choć w połowie jak to "odkryte" przeze mnie jeziorko. Czy to aż tak wiele... ??
P.S. Z czysto kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że jednego dnia, po porannych połowach i śniadaniu postanowiłem popływać ze spiningiem. Efektem tego, stricte południowego wyjazdu (bez opalania by nie przeszedł ) były dwa szczupaczki pod wymiar i ze 20 okoni (max 25 cm). Jakościowo niezbyt ale to nic, nie czas i pora na drapieżnika. Za to mam kolejny pretekst, żeby kiedyś, na jesieni, wybrać się nad moje jeziorko w poszukiwaniu cętkowanego drapieżcy...