
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Znad Sanu wyjeżdżaliśmy z uczuciem niedosytu. Woda przepiękna i rybna, „bankowe” miejscówki, wystawione przez podkarpacki oddział WCWI i naszego lokalesa - Ferreta (raz jeszcze dzięki chłopaki!!!), a jednak San nie był łaskawy.
- Odbijemy sobie nad Wisłą! – rzuciłem do Franka, pakując się do samochodu i w sobotę wczesnym rankiem wyruszamy w drogę. Naszym celem jest Wisła w okolicach Józefowa.
Tam, poznany na Lubelskim Forum Wędkarskim, kolega Tomek1988 (teraz już i Wucewujek) zgodził się oprowadzić nas po lokalnych miejscówkach (Tomku, Tobie również dziękuję za gościnę). Łączymy się z naszym przewodnikiem telefonicznie i już na wstępie docierają do nas miłe wieści – Tomek połowił dzień wcześniej. Miał „na brzegu” 4 bolenie, w tym jeden ponad 70 cm, i 4 klenie na powyżej 40 cm. A dzisiejszego ranka wyjął z kumplem, „tylko” 3 bolki. Nieźle!
Około 9:00 meldujemy się nad Rzeką. Pogoda jak na razie nie szwankuje – momentami pojawia się nawet słońce. Chwila na przywitanie i uściśnięcie graby, wszak widzimy się po raz pierwszy. Rozmowa klei się od razu – jak to zazwyczaj na spotkaniach z kolegami po kiju ;) Tomek opowiada o przynętach i sposobach ich prezentacji, a w międzyczasie pokazuje nam „bankówkę”.

Jak dla mnie - bomba!!!
Uzbrajamy sprzęt i zabieramy się za czesanie wody. Padają pierwsze klenie – trzydziestaki. Obławiamy napływ, przelew i zapływ. Niestety bolenia nie widać. Na domiar złego aura zaczyna się psuć. Cóż, dawno przecież nie padało ;) Zanim znowu zaczęło lać rozkładamy obóz.

Nasza "letnia" rezydencja.
Wczesnym popołudniem dołączył do nas Hoin i... na tym mógłbym zakończyć wspomnienia z soboty, bowiem lało jak z cebra przez pozostałą część dnia. Krótkie, bezdeszczowe przerwy staraliśmy się wykorzystać jak najlepiej i raz po raz, co godzinę, dwie, czesaliśmy rozerwaną ostrogę spinningami, czego efektem były jedynie nieduże klenie. Wieczorem jeszcze zanotowaliśmy niewielki incydent z tubylcem, który podczas naszej nieobecności na główce, podpłynął łodzią i jak gdyby nigdy nic rozłożył swoje wędki pod naszym namiotem, a później rżnął głupa, że nie widział, nie wiedział itp. W każdym razie skończyło się ugodowo. O świcie miało go już nie być...
Wstajemy chwilę przed 4:00. Zanim zdążyłem wygramolić się z namiotu, Franek był już nad wodą i „pertraktował” z chłopem, któremu nagle przeszła chęć na zmianę miejsca. Na szczęście Maciuś drobny nie jest i aborygen dobrowolnie przeniósł się na drugą stronę ostrogi.
Schodzimy na dół, nad wodę i zajmujemy stanowiska. Hoin obławia napływ, ja atakuję wlew i sam przelew, a Franek miesza na zapływie. Po ok. 40 min mam branie na małą ukleję Siudaka. Zacinam i czuję spory opór. Niestety, po ok. 10 sekundach ryba spada. Przypuszczam, że miałem bolesława, który połakomił się na kleniowy zestaw. Zacięcie ze sporej odległości, miękkim kijem okazało się w moim przypadku nieskuteczne.
Chwilę po tym zdarzeniu branie ma Franek. Skutecznie zacina i po minutowym holu Hoin sprawnie zagarnia rybę podbierakiem.

Zgrany duet.
Szybka sesja foto i komisyjne mierzenie – równe 60 cm. Jak na pierwszego w życiu bolenia to chyba nieźle?! Ryba wraca do Wisły, a my robimy półgodzinną przerwę – po takim rabanie nad wodą i tak nie ma czego szukać.

Sprawca całego zamieszania.
Kolejny atak na miejscówkę ponawiamy już we czterech, bowiem nad wodę zawitał nasz przewodnik, który to nockę spędzał u siebie na włościach. Jednak, jak na prawdziwego gospodarza przystało, Tomek odpuścił wędkowanie, zostawiając pole manewru „miastowym”. Zadowolił się naszym towarzystwem i delektowaniem złocistego napoju nad brzegiem Rzeki ;)
Tym razem prym wiódł Hoin, który obstawiając przelew, regularnie notował brania. Część z nich bezwzględnie wykorzystał i w efekcie mógł zapozować do zdjęcia.

Największy klonek wycieczki.
Niejednokrotnie.

"Strzał" z klenia.
Niestety, ciągłe opady na południu Polski, spowodowały w rezultacie wzrost poziomu Wisły. W ciągu zaledwie kilku godzin przybyło ok. 30 cm wody i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, skończyły się brania. Na nic zdały się zmiany wabików, sposobu ich prezentacji, itp. Ryby ewidentnie nas ignorowały. Za to poprawiła się pogoda, wiatr przegnał niskie chmury a na niebie zaczęło pojawiać się słońce.
To był znak do zasiadki feederowej. Skoro nic nie dzieje się na spinning, należy spróbować innej metody. Usadowiliśmy się więc z Frankiem kilkanaście metrów poniżej „naszej” ostrogi a do Wisły poleciały zestawy z białym i czerwonym robakiem.

Ach... jak przyjemnie!
W tym czasie Hoin dalej, namiętnie męczył spinning, rwąc, raz po raz, kolejne przynęty. Za to u nas regularnie coś przyginało szczytówkę feederka. Na brzegu meldowały się krąpie, leszczyki, certy i nawet brzany. Szkoda tylko, że wszystko w rozmiarze mikro...
Czas płynął nieubłaganie. Sielskie popołudnie przerwało przybycie nad wodę kolegi Tomka – Dawida wraz z wędkującą rodziną (ojcem i matką). Oczywiście nie obyło się bez przywitania i standardowej wymiany zdań – Jak wyniki? Dzieje się coś? Bierze? itp.
Okazało się, że tata Dawida dysponuje pychówką i po krótkich ustaleniach postanowił pojechać autem kilka km niżej i podpłynąć łodzią. Zgodził się też zabrać nas na pokład i przeprawić na drugą stronę przerwanej ostrogi. Sam, wraz z rodziną, obłowić miał przeciwległą, wiślaną wyspę.
Tak też się stało. Niestety, w dalszym ciągu, ryby nie dawały oznak życia. Nie pomogła zmiana miejscówki, podchody na czworaka, czy też kombinacje z przynętami. Ani my, ani ekipa spinningująca z wyspy nie zanotowała żadnych efektów. Franek dwoił się i troił, żeby choć raz coś zaatakowało jego przynętę.

Maciej buszujący w przelewie.
I doczekał się... mikroklenika. W przeciwieństwie do mnie i chłopaków (Tomka1988 i Hoina), którzy zostali przy obozowisku.

Próbowałem na wszystko - i nic!
Gdzieś kolo 15:00 odpuściliśmy. Zmęczeni, głodni i obdarci z nadziei, że może coś się ruszy, wróciliśmy do obozu. Krótka narada i smutny werdykt – trzeba się zwijać. Decyzję ułatwiła sama Rzeka, która niosąc coraz bardziej mętną wodę, cały czas przybierała. Jeszcze tylko, po drodze, wdepnęliśmy „na chwilkę” na okonie, jednakże z rybaczenia nic nie wyszło, za to pogaduchy jak najbardziej. Chwilę przed 17:00 pożegnaliśmy się i zarazem wstępnie umówiliśmy na kolejne, wspólne wędkowania.
Tak oto upłynął nam, pod znakiem wędki, długi czerwcowy weekend. Poznaliśmy nowych kolegów wędkarzy, nowe, ciekawe miejsca i nabyliśmy nowe doświadczenia wędkarskie. I mimo braku oszałamiających efektów wróciliśmy do domu bardzo zadowoleni!
Spisał i obfocił: Dawid Gdula Plastik
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
Gdyby ktoś ciekaw był jak przebiegała pierwsza część naszej wyprawy, to zapraszam TUTAJ.